Start do Pacyficznej części regat był najbardziej luzacki ze wszystkich. Zrobiliśmy go z marszu, stawiając żagle po drodze w kotwicowiska i przekraczając linię startu z 2-3 minutowym opóźnieniem. Na dystansie 3 000 mil 3 minuty nas raczej nie zbawią, zaś ostatnie zakupy w postaci świeżego pieczywa, warzyw i owoców stanowiły priorytet. Plan był taki, że zrobimy to rano, ale panowie od odpraw nie spieszyli się zanadto.
Pierwsze doba-dwie to zawsze wchodzenie w rytm przelotowy. Żyje się jeszcze czasem lądowym, odmierzanym zegarkiem, jest wewnętrzna potrzeba ruchu i działania, siedzenie wydaje się jakieś takie nie na miejscu. Gdzieś około drugiej doby człowiek się uspokaja, zwalnia, wycisza, bo oto najkrótszą miarą czasu staje czterogodzinna wachta a tak naprawdę – dzień, zaś głównym wydarzeniem dnia – obiad, zwłaszcza kiedy wyciągamy tuńczyka błękitnopłetwego; niedużego – tak z 5kg, ale tatar był obłędny. I tataki. Ze złych wieści – skończyły się domowe ogórki kiszone. Ostatni słoik hołubiony na taką okazję, przepłynął z nami z Sardynii – ponad 10 000 mil morskich. Połowa poszła do świątecznej sałatki, połowa doczekała się tatara z tuńczyka.
Ocean to nie jest miejsce gdzie można się spieszyć; a nawet – nie jest to miejsce gdzie da się spieszyć. Ponad 3 000 mil, ponad 5 500 kilometrów falującego dostojeństwa. A jakby na to spojrzeć całościowo – to pomiędzy Ameryką a Australią jest 8 000 mil morskich wody; niemal 15 000km. Kiedy odwrócisz globus (lub google maps) tym oceanem do góry, to… nie zobaczysz lądu. Dopiero po dokładnemu przyjrzeniu się pojawia się Fiji czy Tahiti. Mickiewiczowski „przestwór oceanu” wydaje się przy tej Wielkości i Ogromie określeniem jakiejś większej kałuży. A na tym Bezkresie (bo to chyba najwłaściwsze określenie) mała niebiesko – biała kropka uparcie przemieszczająca się kursem 255. Jedynym urozmaiceniem są zmiany żagli przednich – genua, Code 0, genaker; zależy jak mocno wieje, bo grot postawiony na starcie – stoi cały czas. Jest więc dużo czasu na czytanie i pisanie. Może powstanie z tego książka?
Po tygodniu miłego półwiatru do baksztagu i szybkiego połykania mil zaczynają się schody – padł generator. Rozebranie go i sprawdzenie połączeń różnych przewodów w jego ciasnych zakamarkach, na falach, jest wyzwaniem łączącym umiejętności ginekologiczne i akrobacyjne. Mimo konsultacji z serwisem – nie udaje się go uruchomić a najbliższy serwis jest na Hawajach lub Nowej Kaledonii. A taki był ładny, nowy i amerykański…
W nocy z czwartku na piątek 20/21 kwietnia pęka szekla mocująca róg fałowy genuy i żagiel dostojnie zsuwa się do wody. Wyławiamy go, klarujemy i do rana jedziemy na samym grocie, co kosztuje nas kilka pozycji, choć nadal jesteśmy w czubie. Skoro świt Wojciech zgłasza się na ochotnika, żeby wjechać na górę, co też czyni. Miał być krótki wjazd i zjazd, byle tylko złapać fał, ale, że kolega jest fanem robienia zdjęć, to zabrał ze sobą telefon, żeby zrobić selfie i kilka zdjęć z góry. Trzeba przyznać, że Katharsis na tle błękitu wody wygląda pięknie, ale ile siły trzeba mieć, by nie odkleić się od masztu, przekonałem się chwilę po postawieniu genuy. Chwilę po 0800 żagiel był wciągnięty a nasza prędkość wyraźnie wzrosła. Podjęliśmy więc decyzję, że grot dół i czas na spinakera. Ale wieczorem urwał się Lazy Jack, więc tym razem piszący te słowa obijał sobie… różne części ciała o maszt, kiedy jacht tańczył na fali. A potem jeszcze raz, ale już tylko do pierwszego salingu, bo okazało się, że linka jest poplątana. Następnie robótki bosmańskie z przetartym halsem genakera i już można byłoby go postawić gdyby nie czarna chmura tuż za nami, z której lunęło i dmuchnęło. Piątek to chyba nie jest nasz szczęśliwy dzień.
23/04/2023 – 1180 mil do celu. Tydzień. Tak mniej więcej.