Atrakcje lądowe – tunele lawowe, wycieczki rowerowe czy górskie trekkingi są warte odbycia, ale jak wiadomo – co woda to woda, a pod wodą dzieje się więcej. W trakcie naszego nieautoryzowanego pobytu na lądzie zaklepujemy wycieczkę nurkową na Kicker Rock – skałę zbudowaną z popiołów wulkanicznych, której wierzchołek sięga stu-kilkudziesięciu metrów nad poziom oceanu, zaś podstawa – niemal tyle samo pod powierzchnią. Centrum nurkowe obiecuje niezapomniane atrakcje, sporą szansę na rekiny, manty (czy tam inne płaskie ryby z długim ogonem), ryby rafowe i co tam jeszcze… A przy tym jest 50 dolarów tańszy niż polecany nam operator, z którym zaczęliśmy rozmawiać jeszcze w Panamie. I wycieczka jest w terminie nam pasującym, więc dobrych rad nie zawsze warto słuchać.
31 marca pakujemy się na katamaran. Kapitan, divemaster, dwóch hand-decków i dwóch strażników z Parku Narodowego. Już wiemy, czemu wycieczka na 2 nury kosztuje 190 USD a sam snorkeling – 150 USD, ale… wszystko jest tip-top. Najpierw mamy krótki przystanek gdzie gość z intro ma pierwsze zanurzenie a my – możemy się wytrymować. Okazuje się, że 3kg balastu, z których byłem tak dumny na Morzu Karaibskim tutaj nie wystarczają nawet na snorkeling i trzeba na pas założyć 10 (a pianka 2mm). Potem – plażing. Trochę nas sytuacja dziwi, ale ok. Jest w programie, to jest. Godzinna przerwa na złotym piasku, pod równikowym słońcem, przy turkusowej wodzie. No nie ma źle, ale już przebieramy nogami na myśl o tym co pod wodą.
A pod wodą dzieją się cuda! Okejki, lecimy w dół i meldujemy się na 15-17 metrach a tu pierwszy lew morski. Jeszcze nie zdążyłem wyjąć kamery. Dwie minuty później pierwszy rekin!! Co prawda daleko – ale jest. W ciągu nurkowania widzimy ich całkiem sporo; czasem na granicy widoczności, czasem znacznie bliżej, czasem nawet udaje się coś nagrać na kamerę. Czasem jeden, niekiedy całe stado – rekiny rafowe, rekiny galapagoskie, rekiny młoty! Coś niesamowitego. Do tego manty! Mija nas całe stado i tylko mam nadzieję, że przez trzęsące się z ekscytacji ręce i próbowanie sfilmowania wszystkiego na raz – coś z tych filmów wyjdzie. W międzyczasie pojawiają się żółwie, kolejne ławice mant i rekinów. Czuję się jak 4-latek w sklepie z cukierkami. Coś niesamowitego! Na koniec mamy nie lada atrakcję wpływamy… wydaje się, że do jaskini, bo światło nagle gaśnie. Odpalamy latarki i kierujemy je w górę. Nad nami jest ławica ryb. Takich 20-30cm; nie większych. Ile ich musi być, że zasłaniają słońce i czujemy się jak w jaskini? Milion? Dwa? Trzy? Trudno orzec. Unosimy się pod tym żywym dachem, choć każdy wydech powoduje, że zbita ławica nieco się rozluźnia, odsuwając się od zagrożenia w postaci bąbli powietrza. Ryby są dosłownie na wyciągnięcie ręki. Można też w nie… wpłynąć. Uczucie jest jak w dość ciasnej kopule / kawernie, bo otaczające stworzenia są nie dalej niż metr, trzymając bezpieczną odległość, ale… są wszędzie. Mózg staje w poprzek! Wynurzanie przez nie to niesamowite uczucie. A kiedy lądujemy nad nimi i robimy przystanek bezpieczeństwa przypływają rekiny i lwy morskie na obiad. A tu, jak na złość, gopro wisi spokojnie na karabinku, wyłączone, bo to już koniec nurkowania!
Doświadczenie przyrody, widok ławic mant i rekinów są trudne do opisania. Można by śmiało powiedzieć, że to uczucie odbierające dech w piersiach, czasem nawet dosłownie. Podczas wynurzania z drugiego nura Zibi postanowił pominąć przystanek bezpieczeństwa. Ściągam go wiec za płetwę i każę zostać. Na co on, ze stoickim spokojem w oczach oświadcza, że nie ma już powietrza. Jak na ćwiczeniach. Dostaje więc mój zapas i… okazuje się, że to nie jeden z żartów naszego pokładowego Smerfa Zgrywusa, faktycznie jest „out of air”. Zapatrzył się na manty i rekiny na tyle, że zapomniał o kontroli czynnika oddechowego.
To doświadczenie każe nam szukać dalszych przygód nurkowych na Santa Cruz. Wybieramy Maccaron Diving Center. Znów nie to, które nam sugerowano, ale mają wycieczkę na jutro i cena (180 USD) też kusi. Pakujemy się w taksówkę i jedziemy na drugi koniec wyspy, w kierunku Wyspy Seymour / Baltra na której jest lotnisko. A jeszcze dalej na północ – Nort Seymour. Łódź, która nas zabiera wygląda… no nie wygląda, sprzęt też jest mocno zużyty. Nie budzi to naszego zaufania, ale odprawa bezpieczeństwa jest na wysokim poziomie. No nic – zobaczymy. Pierwszy nurek jest dość głęboki nawet do 25-26 metrów i liczba rekinów znacznie przewyższa to co widzieliśmy na Kicker Rock! Niebawem też pojawiają się wielkie manty! Dołóż do tego kilka muren grubych jak udo zapaśnika a otrzymasz przepis na zadowolonego klienta. Nawet jeśli sprzęt jest taki sobie. Było co oglądać!!! A końcówka w wartkim prądzie – 1,5-2 węzły pcha nas nad dnem a tu niektórzy niedoważeni!! To było chyba moje pierwsze nurkowanie, gdzie spędziłem kilka minut niemal na wydechu, bo Doris mimo pustego Jacketu bardzo chciała wypłynąć na powierzchnię. A obciążenie + puste płuca ledwo trzymały nas w strefie przystanku bezpieczeństwa. Wracamy z uśmiechami na twarzach i czekamy na drugie nurkowanie, pamiętając by się doważyć.
Zaczyna się bez szału, jest 1700, słońce powoli opada na ocean, schodzimy na kilkanaście metrów. Jakieś rekiny i manty w oddali, ale tak na granicy widoczności, jakieś ryby denne i takie jakby robaki, które żyją w norkach w piasku; generalnie – nuda. Kręcimy się trochę jakby bez sensu i celu. Na co czekamy? Na rekiny! Trafiamy do skały gdzie… śpią, a może odpoczywają – trudno orzec. W każdym razie leżą na piachu jak krowa na łące! Jest ich kilka. Podpływamy powoli i są na wyciagnięcie ręki!! Dosłownie! Usiłuję zrobić sobie z nimi selfie, ale późniejsza weryfikacja pokaże, że z kawałkiem ogona w kadrze raczej internetów nie wygram. Ale Jacek podpływa na tyle blisko, że mógłby jednego z leżących pogłaskać. Liczę, że za to ujęcie będzie Camera Image.
Trochę znów kręcimy się dookoła komina z mantami i rekinami-młotami na granicy widoczności. Aż w końcu zaczyna nas nieść prąd, a tu obok stado rekinów! Wczepiamy się więc w skałę obserwując je i filmując. Są od nas o kilka metrów, nic sobie nie robiąc z naszej obecności a nawet – obserwują zbliżając się niekiedy na dwa metry, metr a nawet… wpadając w kamerę! Uczucie z obcowania z nimi jest obezwładniające. Prawie 10 minut spędzamy „wgryzieni” w skałę, pomimo ciągnącego prądu, patrząc jak one, tuż obok, machają płetwami, by stać w miejscu. Z resztą… Nie ma co pisać, popatrzcie sami:
Nurkowanie kończymy niesieni silnym prądem nad dnem. Wrażenie jest takie, jakby w stanie nieważkości lecieć tuż nad ziemią z całkiem rozsądną prędkością. Od uśmiechu, który sięgał mi za uszy zaczęła mi się nalewać woda do maski 😉 Nurkowanie w prądzie (jak i z rekinami) muszę koniecznie powtórzyć. Najlepiej nie raz. I tylko trochę szkoda Zbyszka, który kurs OWD zrobił na Gwadelupie, więc jedną trzecią dotychczasowych nurkowań zaliczył w takim miejscu! Co zatem przed nim? Pojedzie do Piechcina zobaczyć jedynego szczupaka w jeziorze? Może zanurkuje na Śródziemnym; choć przy tutejszym bogactwie życia, to jakby wylądować w nocy na parkingu przed supermarketem – pustka aż bije po oczach. Chyba tylko Egipt zostaje.