Z Colon do Panamy można dostać się przez Kanał Panamski, oczywiście, choć to rozwiązanie raczej dla statków, ale oba miasta łączy też autostrada, której pokonanie zajmuje około 2 godziny. W połowie drogi zjeżdżamy na wąską, krętą drogę, która wiedzie nas w góry, do Parku Narodowego Chagres, obejmującego 129 000 hektarów dorzecza Rio Charges, która zasila jezioro Gatun. Kiedy autobus nie daje już rady na szutrze – przesiadamy się na pakę Jeepów o napędzie 4×4 i tak pokonujemy kolejne kilometry, dojeżdżając do Rio Charges, gdzie czekają Indianie.
Indianie wyglądają bardzo indiańsko – jedyne ich odzienie to przepaski biodrowe + trochę biżuterii. Wsiadamy do pirogi… choć zanim to nastąpi dostajemy pasy ratunkowe w kolorze storm orange, są taśmy odblaskowe oraz gwizdki, więc wszystko zgodnie z konwencją SOLAS. Kiedy, tuż po zepchnięciu na głębszą wodę, czółno okazuje się stabilne jak sportowa łódź wioślarska, przemyka mi przez głowę, żeby głupio nie śmieszkować z konieczności zakładania pasów. „Kapitan” odpala silnik i 30 koni raźno pcha nas pod prąd rzeki, zaś „marynarz” wskazuje drogę przy buchtach, po plosach, choć niekiedy na płytkich bystrzach, trzeba silnik wyciągać i łódź przepychać ręcznie lub pomagać sobie w skręcaniu długim kijem, podobnie w ciasnych zakolach meandrującej rzeki, wtedy mój ironiczny uśmiech wraca, przywołany myślą, że pod nami jest 50 cm wody. A niech będzie – metr!
Po mniej więcej 40 minutach naszym oczom ukazują się dachy kryte liśćmi palmy i lądujemy w wiosce. 30 rodzin, 30 chat mieszkalnych, podniesionych na palach, co jest ochroną przed drapieżnikami, pająkami, wężami i owadami. Do tego wspólna chata zgromadzeń, wspólna kuchnia, wychodek typu sławojka i szkoła. W związku z tym, że cywilizacja dotarła już do Indian, a matka Panama objęła ich łaskawym ramieniem i przyznała nieco praw – do tej wioski docierają nauczyciele, którzy zapewniają kształcenie dzieciakom przez 6 lat. Kształcenie jest dwujęzyczne – po hiszpańsku i w języku Embera. Potem temat leży w gestii rodziców i zasobności ich portfeli, bo dziecko trzeba wysłać do miasta.
W chacie zgromadzeń wystawione jest rękodzieło, które można nabyć. I faktycznie, widać, że kobiety nawlekają te paciorki, tudzież plotą przeróżne rzeczy, zaś panowie rzeźbią w twardym drewnie i orzechach, które po wysuszeniu kolorem i twardością przypominają kość słoniową. Niektóre przedmioty przedstawiają naprawdę wysoką wartość artystyczną, więc kupujemy nieco pamiątek, po czym zostajemy poczęstowani lunchem. W menu typowy, by nie rzec – codzienny, obiad plemienny – kawałek tilapii smażonej w głębokim tłuszczu oraz patacones – rodzaj banana, dość mącznego, smażonego w ten sam sposób. Z dodatków – ananasy, arbuzy i banany, ale to przywiezione przez naszego przewodnika, podobnie jak coca-cola i lód…
Po obiedzie poznajemy wójta – szefa wszystkich okolicznych wiosek Indiańskich w liczbie ośmiu. Dowiadujemy się, że Lud Embera żył na terenie obecnej Panamy i Kolumbii a to plemię, na ten obszar, przywędrowało z Kolumbii, kiedy to militarne bojówki baronów narkotykowych zaczęły zajmować ich ziemie na plantacje koki, a ich samych przymuszać do pracy. Odkąd Panama zaczęła chronić swoją przyrodę, nie mogą już używać tradycyjnych i naturalnych farb do materiałów ani ścinać drzew, z których kiedyś robili swoje przepaski biodrowe. Teraz przepaski są poliestrowe a wzorzyste materiały, które sprzedają – bawełniane. Choć wzornictwo jest tradycyjne – obowiązują wzory roślinne i geometryczne. Budowa Kanału nie wpłynęła na nich w dużym stopniu. Tereny, które zajmuje sztuczne jezioro Gatun, obejmowały wsie i miasteczka nie-indiańskie, choć – żyją nad rzeką, którą administruje zarząd Kanału. Zasila ona bowiem jezioro Gatun, a w 1937 została na nim postawiona druga tama, tworząc jezioro Alejuela, będące rezerwuarem wody dla głównego zbiornika, więc poziom wody zależy od potrzeb żeglugowych.
To ciekawe uczucie spotkać ludzi, którzy żyją podobnie jak ich przodkowie kilka tysięcy lat temu, kultywując swoje zwyczaje, dowiedzieć się skąd pochodzą, choć… niestety jest to wszystko dość powierzchowne i europocentryczne. W pytaniach „z sali” dominują kwestie kształcenia, urodzin, ochrony zdrowia, potrzeb, które z punktu widzenia białego Europejczyka wydają się podstawowe. Wiemy jak wybiera się wodza, że się nie tatuują a wzory na ich skórze to malunki z soku roślinnego, które poza walorem artystycznym (choć nie duchowym, bo każdy sam decyduje o wzorku, a za symbolami nie stoją znaczenia) mają także walor praktyczny – pełnią rolę repelentu. Poznajemy podstawowe bolączki. Nie dowiadujemy się za to nic o ich (lub ich dziadów) sposobie widzenia świata, wierzeniach, mitach, teogonii czy kosmogonii, o postrzeganiu siebie w świecie.
Smutne wrażenie, że oto obserwujemy małpki w ZOO, osiąga szczyt, kiedy pada hasło, że teraz zaprezentują nam swoje tańce. Taniec motyli i taniec kwietny tańczą tylko kobiety. Trzeci taniec jest koedukacyjny a po jego zaprezentowaniu – możemy wziąć w nim udział. Jest w tym coś niestosownego, że na hasło przewodnika wycieczki pojawia się bębenek i piszczałka, a pół wioski (a potem cała), zaczyna tańczyć.
k!,,Nie jestem antropologiem kultury, jednak wydaje się, że ludzie nie tańczą na zawołanie. No chyba, że to Zespół Pieśni i Tańca „Mazowsze” i tak należy traktować tę wizytę – jak wizytę w muzeum wsi kieleckiej, gdzie kobita w tradycyjnym stroju ubija masło w kierzni, a po wszystkim panowie ściągną przepaski biodrowe i założą gacie oraz „żonobijki” a panie – staniki, spod dachu z palmowych liści zjedzie plazma… Zwłaszcza, że po drodze, na rzece, mijaliśmy czółna z Indianami w koszulkach i spodenkach. Choć może to obnażanie się przed turystami i handel rękodziełem jest ceną jaką chcą lub muszą zapłacić, by żyć w miarę zgodnie ze swoją tradycją i mieć jakieś poczucie godności. Wszak w najbliższym mieście, bez wykształcenia, byliby pariasami, najtańszą siłą roboczą, wykorzystywaną do każdej pracy, byleby tylko zarobić kilka balboa. A jak uczy historia – zaraz potem pojawił by się alkohol, narkotyki, prostytucja i przestępczość.
Dziwna to była wizyta. Z jednej strony można było dotknąć autentycznego rękodzieła i w pewnym stopniu – prawdziwej społeczności pierwotnej, żyjącej w dżungli, z drugiej – miałem wrażenie przebywania w XIX wiecznym ogrodzie zoologicznym, gdzie obok klatek z tygrysami, były klatki z dzikimi ludźmi. Z trzeciej – pojawia się refleksja, że czyniąc sobie ziemię poddaną wyrywamy z niej ropę i gaz, rąbiemy lasy na plantacje monokultur i dla wypasu bydła, a wszystko zarzucamy plastikiem. Tak w Rio Charges też pływały worki foliowe! I zagarnąwszy ile się da, gdzieś na obrzeżach naszego dobrobytu, w rezerwatach, pozwalamy żyć jeszcze kilku gatunkom zwierząt. I ludzi. Ludzi, którzy nie mogą żyć po swojemu, bo zabraliśmy im ziemię i narzuciliśmy normy ochrony przyrody, ale nie mogą też żyć z nami, bo ich na to nie stać, bo byli by nikim. Ale też – czy mamy im faktycznie coś do zaoferowania w przeludnionych miastach z powietrzem gęstym od spalin i hałasu, wiecznym niedoczasem i niebem, na którym nie widać gwiazd przez zanieczyszczenie światłem?