San Blas, czyli Heaven is a place on Earth

mar 16, 2023 | Dziennik Kapitański

Start zepsuliśmy totalnie. Zbyt dużo kombinacji. Podjęliśmy próbę startu na Code 0 i drugim refie na grocie, z zamiarem zrzucenia Coda po kilku milach, jak tylko wiatr zacznie tężeć z początkowych 12-15 węzłów do 20-25. Nie była to dobra decyzja. Dość powiedzieć, że wystartowaliśmy na 25 pozycji. Co prawda kilka jachtów wystartowało rano, by uniknąć zapowiadanego na noc sztormu, ale jednak.

Dalsza część taktyki była prosta – jechać na tak dużych żaglach, na jakie warunki, pozwolą, po jak najkrótszej trasie, byle tylko ominąć rafy i wypłycenia, ciągnące się wzdłuż cypla, na którym usadowiła się Barranquilla. Skoczyło się to, zrzuceniem grota już po 3 godzinach od startu i jazdą na częściowo zarefowanej genule, bo wiatr osiągnął 35-40 węzłów zaś krzyżująca się fala, sięgająca momentami 4 metrów, zafundowała nam kilka wywózek, wiele mokrych prysznicy a z dwa razy przespacerowała się po całym pokładzie, zaglądając nawet do mesy. Jaki rozgardiasz panuje po sztormie wie tylko ten, kto tego doświadczył. Lub ma małe dzieci i zostawi je na 3 godzinny bez opieki. Suszenie trwało od wschodu słońca, a wietrzenie – od południa, gdy wiatr spadł poniżej 25 węzłów a fala – do 2 metrów, które nie groziły powodzią na jachcie. Dalszy spadek prędkości wiatru sprawił, że na maszt powędrował pełny grot i w miłym półwietrze, połykaliśmy kolejne pozycje, kończąc na 6 miejscu overall. Linię mety mijaliśmy (znów) tuż przed Side Trackiem o 0250 UTC-5. A przed nami znajdował się nieznany atol, rafy, wysepki i mapy o umiarkowanym stopniu aktualności… Tu bardzo pomocny był AIS, bo wskazywał zakotwiczone jachty, a skoro jachty stoją, to głębokości muszą z grubsza odpowiadać tym na mapie. Stajemy więc w pierwszym miejscu, gdzie głębokość spadła poniżej 15 metrów, nie próbując lawirować, po nocy, między rafami.

Ranek powitał nas w raju. Ci, którzy mieli okazję być na Tobago Cays, mogą sobie łatwo wyobrazić – wystarczy ten archipelag, pełen złotego piasku, krzywych palm i krystalicznej wody pomnożyć stukrotnie 🙂 San Blas to niemal 400 piaszczystych wysp i wysepek, położonych w koralowych atolach, otoczonych rafami, oblanymi turkusowymi wodami Morza Karaibskiego – rzecz zapierająca dech w piersiach. Stojąc bliżej zewnętrznej linii raf, słychać nieustanny huk fal uderzających o rafę. A  co najpiękniejsze – większość jachtów, stanowiły jachty naszej floty, wiec jest niemal bezludnie i niemal nieturystycznie. Przynajmniej po wschodniej stronie archipelagu, gdzie nie dopływają promy z lądu, dowożące turystów żądnych rajskich widoków. Wyspy porośnięte są palmami kokosowymi, które tworzą niesamowity klimat – wyrastając na piachu, na samym brzegu morza. Na Dominikanie wszyscy fotografują się przy jednej, krzywej palmie z oceanem w tle, tutaj takich palm jest cały las, na wyspie obok – następny, albo tylko trzy, bo wyspa ma 7 kroków na 12… Samo zaś miejsce zamieszkuje rdzenny lud – Indianie Kuna Yala, a region ma status autonomicznego. Codziennie przypływa co najmniej kilka kanoe lub łodzi oferując miejscowe rękodzieło, owoce lub ryby. Kupujemy więc ośmiornice, zbieramy kokosy i przy pomocy wiertarki dobieramy się do pysznego płynu w środku. Jest to zupełnie inny klimat niż boat-boye Grenadynach! Zero nachalności, uśmiech, przychylność w oczach. Niesamowite miejsce! Choć trzeba mieć świadomość, że nie uświadczy się tu także sklepu czy internetu. Coś pięknego! No i rafy! Warto zejść pod wodę by podziwiać ogromne formacje korali, liczne ryby, langusty, kraby…

Do beczki miodu z cukrem wkrada się niestety łyżka dziegciu. I to niejedna. To wyspy zawietrzne, więc wiatry i prądy Morza Karaibskiego wyrzucają tu wszystko, co spadło do wody na Małych Antylach a pewnie i na jakiejś części Atlantyku. Plastikowe opakowania, klapki, puszki, nakrętki… To smutne jak potrafimy zanieczyścić tę planetę.

Tydzień upływa nam na nurkowaniu i odwiedzinach u Indian. Liczne rafy oferują doskonałe miejsca by się rzucić w wodę ze sprzętem lub bez. Wystarczą płetwy i maska, by podziwiać niezwykłe formacje różnorakich korali oraz ryby, żyjące między nimi. Przepłynięcie zaś na drugą stronę rafy pozwala zobaczyć piękne ściany, gdyż miejscami rafa lub dno opada niemal pionowo na 20-30 a czasem i 50 metrów. Zakładamy więc butle i podziwiamy te koralowe ściany. Raz nawet udaje się znaleźć odpoczywającego rekina. Nie duży. Tak ze 3,5 metra od nosa do ogona.

San Blas

I jeszcze słowo o Indianach. To niezwykle sympatyczna i uprzejma społeczność. Któregoś wieczoru, sącząc rum na plaży zapytaliśmy Eduardo o wierzenia i religię. Okazało się wtedy, że katolicy to oprawcy, którzy ich najechali i odebrali ziemię, narzucili swoje zwyczaje i generalnie – nie kojarzą się dobrze. Ich wierzenia można by określić jako panteizm, gdyż dwa dominujące bóstwa to Matka Ziemia (Nana) i Ojciec Niebo (Baba). W tej sytuacji nie dziwił brak pomników i obrazów jedynego słusznego papieża, ale nie wspominajcie o tym Barbarze Nowak. Mieliśmy okazję kupić nieco rękodzieła, udostępnić im wodę z naszych zbiorników (studnie są tylko na większych wyspach, generalnie – łapią deszczówkę lub dowożą) a ostatniego dnia rano, przypłynął Indianin czółnem, pytając czy mu naładujemy telefon. Zostawił go, mówiąc, że wróci później. Kiedy nie wrócił do 1700 rozpoczęła się międzyjachtowa akcja, by telefon przekazać jakimś jego znajomym, co okazało się nie takie proste, bo na wyspie nikt nie rozpoznawał dziecka na tapecie. Mamy nadzieję, że znajdzie go u swoich współplemieńców i nie wyjdziemy na białych wyzyskiwaczy i złodziei.

O 2030 ponieśliśmy kotwicę i ruszyliśmy do Colon – bramy do Kanału Panamskiego.

tutaj swastyka kojarzy się z walką o niezależność od Panamy