Santa Marta czyli kilka słów o Kolumbii

mar 12, 2023 | Dziennik Kapitański

Kolumbia, a dokładniej jakaś część jej północnego wybrzeża przywitała nas czystym, błękitnym niebem, tropikalnym klimatem i sztormowym wiatrem, który drugiej nocy spowodował wyrwanie części jednego z pomostów i szkody w jednym z jachtów floty ARC Pacyfik. Samo miasto zaś – skrzyżowaniem kolonialnej i nowoczesnej architektury, gorącymi rytmami, gwarem i karaibskim rozgardiaszem. I prawdopodobnie najpiękniejszymi kobietami na świecie.

Wyjście wieczorem na miasto, sprawia, że bardzo łatwo wsiąknąć w tłum rządnych zabawy ludzi. Uliczki, które za dnia przypominają europejskie deptaki, przechodzą iście spektakularną metamorfozę – wszędzie wykwitają knajpki, na dachach otwierają się dyskoteki, na ulicach stają grille, gdzie za 10 000 peso zjesz szaszłyki lub inne specjały. Wszędzie przemieszczają się samobieżni sprzedawcy napojów, papierosów, lizaków i… kokainy oczywiście (schowana pod paierosami). 80 000 peso za gram. Można się targować. Czy warto ponieść się fieście? Zdecydowanie! Wejście do La Brisa Loca to ciekawe doświadczenie. Większość dziewczyn w sukniach jak na bal, panowie w długich spodniach… a my we flip-flopsach. I polo. Karaibski luz, latynoskie rytmy, gorące noce, chłodzone silnym, pasatowym wiatrem, barmani żonglujący drinkami… Santa Marta to wszystko co najlepsze z Karaibów + znacznie lepsza muzyka (Alleluja! Nie ma wszędobylskiego reggae!) + znacznie przyjemniejsze ceny. Czy jest bezpiecznie – tak. I nie jest to tylko opinia faceta, dziewczyny też nie były zaczepiane chodząc w nocy po mieście.

A co poza nocnym życiem? Interesująca architektura – kolonialna i republikańska (podobna do kolonialnej ale mająca być świadectwem niezależności), piękne muzeum Simona Bolivara, bogata historia i kultura, którą warto poznać, odwiedzając muzeum złota. W nim więcej dowiedzieliśmy się o wierzeniach ludów zamieszkujących ten rejon w czasach przedkolumbijskich, mogliśmy też podziwiać ich rękodzieło sakralne i użytkowe, pełne symboliki i zadziwiające jakością wykonania, zwłaszcza, kiedy spojrzy się na narzędzia, których używano.

Korzystając z kilkudniowej przerwy w żegludze wynajęliśmy samochód i udaliśmy się do Minca – bramy do dżungli i Zaginionego Miasta. Niestety – Zaginione Miasto wymaga 4-dniowego trekkingu, więc było dla nas nieosiągalne, ale widać jak wielką jest ono atrakcją, bo ściągają tu liczni turyści z różnych stron świata, by zobaczyć to niezwykłe miejsce. Nam została dżungla, wodospady, kręte górskie drogi oraz plantacja i palarnia kawy. Spadająca z dużej wysokości woda, w dżungli zawsze robi wrażenie, to po prostu trzeba zobaczyć, bo opisać trudno (Niestety, jedyne zdjęcia utonęły w porcie razem z telefonem). A na koniec czekała na nas plantacja i palarnia kawy. Maszyny sprzed wieku, wiele napędzanych wodą z pobliskiego strumienia, pasy transmisyjne, zapach starego metalu i smaru a wszystko to otoczone górami porośniętymi tropikalnym lasem i lekką nutą kawy. Otoczenie jak z filmów o Indiana Jonesie. A kawa – doskonała, łagodna, choć intensywna, delikatnie kaskowa, ale nie tym kwaśnym smakiem robusty – pyszna. Warto było narażać miskę olejową naszego wypożyczonego Seata, po bezdrożach i wertepach, by zobaczyć cały ten proces i zakosztować smaków, których nie oferuje Starbucks.

Następnego dnia wybraliśmy się do Barrancilli. Ponad 100 kilometrów, po drodze mierzeja, tereny podmokłe. Zapowiadało się pięknie! A było ciekawie i pouczająco.

Barrancilla to spore miasto. Coś z 1 200 tysięcy mieszkańców, położone nad Rio Magdalena. Wieżowce, nad rzeką deptak, którego nie powstydziła by się Warszawa, knajpki, siłownia na powietrzu. Na osiedlach boiska i place zabaw, wielka estakada prowadząca do miasta – Europa pełną gębą. Jednak w okolicy czegoś, co od biedy można by nazwać „centro historico” (piszę „od biedy”, bo kościół w stylu neogotyckim to umiarkowany zabytek a dwa budynki w stylu republikańskim trudno nazwać „centrum”) – obraz zmienia się znacząco. Targowisko przypomina Arabski suk, ale nie ten pachnący koszami przypraw, obwieszony dywanami czy biżuterią… A dalej jest jeszcze gorzej. Przedmieścia, którymi obrosło miasto, to budy zbite z desek, bez dostępu do wody, bo po tę stoi się w kolejkach przy jakimś ujęciu. Jakiś ciek wodny niesie brudną wodę wraz z odpadkami, wpadając do Rio Magdalena Widok takich skrajności zdecydowanie zmusza do zatrzymania się i namysłu nad porządkiem świata. Z jednej strony buduje nasz europocentryzm i dumę z tego jak daleko doszliśmy w prawach człowieka i pewnej opiece socjalnej, która sprawia, że naszych miast nie otaczają wianuszki slumsów. Drugą stroną medalu jest jednak fakt, że… tu trzeba pracować. Stąd na każdym kroku można spotkać sprzedawców papierosów, napojów, przekąsek, wieczorem pojawiają się wózki z mini-grllami. Praca tutaj jest koniecznością i ceni się ją. W dodatku, pomimo zasadniczego braku koszy na śmieci – jest stosunkowo czysto. Puszki, butelki (w tym te plastikowe) są towarem, który można sprzedać w skupie, więc widok zbieraczy różnego rodzaju surowców wtórnych jest normą. To ciekawe doświadczenie – my, w Europie, płacimy firmie za to, by móc wyrzucić surowce do 5 różnych pojemników a ona następnie sprzedaje je odpowiednim punktom. Tutaj ten łańcuch jest krótszy i chyba mniej kosztowny.

Rodzą się też pytania o Wielkiego Policjanta Świata, któremu dość długo na rękę był, mówiąc oględnie, nieład społeczny w Ameryce Łacińskiej, dzięki czemu wciąż jest dostęp do taniej siły roboczej, rosły potęgi baronów bananowych i kokainowych…